Spływ tratwą po Warcie na Jurze Wieluńskiej
(Ważne Młyny – Drobnice. Upalny lipiec 2002)
Podczas jednej z wycieczek po Jurze jeszcze w czasach studenckich a była to zima, wpadłem wraz ze znajomymi na pomysł spływu większą rzeką na czymś raczej nietypowym.
Ja osobiście podjąłem się budowy jednostki pływającej. Mieszkałem na wsi i jak to na wsi, zawsze się jakaś stara dętka znajdzie, drewno bez problemu, liny, brezentowa plandeka. Materiał znalazł się od ręki.
Czas płynął i specjalnie nie miałem kiedy wziąć się za robotę (zresztą było mi trochę głupi szczególnie przed rodzicami). Jednak ci znajomi naciskali i wyprawa musiała się odbyć.
Załoga przyjechała do Pradeł i troszkę się zdziwiła bo myśleli że ujrzą wspaniałą łódeczkę a zobaczyli tylko przebite dętki i jakieś listewki. Pocieszyłem kolegów faktem że jest załatwiony samochód dostawczy i zawiezie nas do Ważnych Młynów. Mieliśmy przed sobą całą noc i ostro ruszyły prace szkutnicze. Jednostka powstawała w garażu bo na zewnątrz szalała ostra burza przez którą na godzinkę wyłączyli prąd i musieliśmy pracować po ciemku. Budowę trzy osobowej tratwy rozpoczęliśmy o 18 ,a skończyliśmy o 4.00.
Przespaliśmy się 2 godzinki i pobudka bo kierowca podjechał o 6.00 – myślał że to bardzo ważna i podjechał bardzo wczas. Po drodze objaśniałem kierowcy że wieziemy taką tratwę na dętkach jedna od koparki białoruski a druga od Jelcza i mamy zamiar płynąć na tym kilka dni po Warcie. Kierowca wysadził nas na moście na Warcie w Ważnych Młynach i odjechał.
Około godziny 8.30 doszło do wodowania jednostki, specjalnie nie było fajnie bo kropił deszcz. Jeszcze się okazało że zapomnieliśmy zupełnie jedzenia które zostało w Pradłach.
Powolutku wsiedliśmy i zaczęliśmy płynąć odwrotu nie było. Byliśmy bardzo szczęśliwi że płyniemy i nikt nie siedzi w wodzie, były duże obawy że tratwa nie udźwignie 200 kg.
Tratwa była bardzo stabilna i o dziwo trzymała kurs, ale bardzo wolna.
Dzień 1 (Ważne Młyny – Patrzyków)
Na samym początku musieliśmy się zmierzyć z największą przeszkodą podczas całego spływu. Był to wielki kamienisty jaz tuż przed wiaduktem kolejowym. Jeszcze jak go nie widzieliśmy to już było słychać głośny szum wody. Tratwą płynęło się powoli i bardzo pewnie ale nikt nie miał odwagi puścić się w kilku metrową kipiel. Zresztą nie wiedzieliśmy co to jest i jak wygląda z przodu. Jedną z wielu wad tratwy było to że nie dało się zawrócić i płynąć pod prąd, to też dużo wcześniej dobiliśmy do skarpy brzegowej i wgramoliliśmy ją na zakrzaczony nieprzetarty brzeg. Przenoska nie była miła.
Za jazem rzeka stawała się bardzo dzika i dziewicza – lasy, wysokie piaszczyste skarpy, powalone drzewa, meandry od których kręciło się w głowie i pełno ptaków (po raz pierwszy widziałem zimorodki).
Po kilkunastu meandrach, znudzony i totalnie nie wyspany zasnąłem. Było to możliwe ale dość niewygodne bo nogi wpadały do wody.
Po kilku godzinach (ok. 14) pojawiły się pierwsze domy, dotarliśmy do Orczuch. Tam czas się zatrzymał. Kilka domów, jacyś dziwni ludzie i gęsi całe stada. Zacumowaliśmy i udaliśmy się na drewniany most. Rozprostowaliśmy się troszkę ale jeść się każdemu chciało, o sklepie w Orczuchach można było tylko pomarzyć. Spotkaliśmy jedną panią z zakupami i pokierowała nas do Łążka. Ja pilnowałem tratwy, a moja załoga czyli Tomas i Dyzio ruszyli na zakupy. Jak wrócili to stwierdzili że takiego klimatu nigdy nie widzieli. Sklep jak za komuny wszystko na zapisy. Jednak udało się kupić jakieś konserwy, kiełbaskę na wieczór i hit pierwszego postoju – kaszankę z kawałkami wątroby. Smakowała bosko.
Po 2 godz. na lądzie, obładowani prowiantem ruszyliśmy w dół rzeki. Przez kilka minut płynęły z nami gęsi. Tratwa powolutku snuła się po szarej tafli, zakole, skarpa i absolutna cisza. Na pokładzie panowała atmosfera znudzenia, każdy myślał tylko o fajnym miejscu obozowym i ognisku. Pod wieczór ok. 19 na prawym brzegu było idealne miejsce na nocleg, przycumowaliśmy przy solidnej kładce. Od razu zabraliśmy się za zbieranie drewna którego w sosnowym lesie nie brakowało. Rozpaliliśmy duże ognisko i najedliśmy się do syta, powoli zapadał zmrok. Położyliśmy się na ziemi bo nie mieliśmy namiotu, a Dyzio to nawet śpiwora nie miał i biedny przytulił się do sosnowych igieł i zasnął. Jeszcze dobrze nie zasnęliśmy, a zerwała się gwałtowna burza. W jednej chwili lunął straszny deszcz, ognisko zgasło w kilka sekund, na szczęście na tratwie miałem duży ogrodowy parasol, ale za czym go znalazłem to już zmokłem do suchej nitki. Siedzieliśmy pod tym parasolem, a deszcz nie przestawał padać. Mocno zacinało, a perspektywa nocy w tej pozycji nikogo nie bawiła. W oddali było słychać szczekanie psów, podjęliśmy decyzję że idziemy do wsi przenocować. Zostawiliśmy tratwę na cumie w wodzie i ruszyliśmy w ciemnościach bez latarek w stronę szczekania. W strugach deszczu dotarliśmy do wiejskiej zagrody z nowym domem. Na szczęście jeszcze nie spali, bo światło się świeciło. Zastukałem i wyszła młoda gospodyni lekko wystraszona. Objaśniłem całą sytuację i wpuściła nas do domu. Zrobiła kanapki i herbatę, rozmawialiśmy jakby to była jakaś bardzo bliska osoba, a przecież kompletnie się nie znaliśmy. Było już późno ok. 22 i poszliśmy spać do stodoły na sianko. Spałem pierwszy raz, było pięknie. Totalne ciemności i miękkość sprawiały że wydawało mi się że unoszę się w powietrzu.
Deszcz padał całą noc.
Nieco później...
Dzień 2 (Patrzyków – Działoszyn)
Pani właścicielka miała dwóch synów, którzy pomogli nam pod reperować tratwę i napompować dętki. Przy lepszej pogodzie zawieźli nas nad brzeg Warty. Zaczęliśmy wyprawę od początku.
Z drewnianej kładki na trzy wrzuciliśmy tratwę do wody, żegnamy się z patrzykowcami i w drogę. Leniwie odpływamy, czysta woda niesie nas z szaloną prędkością Początek oczywiście wielki entuzjazm i zachwyt, ale po kilku godzinach raczej nuda. Warta jeszcze mocno meandrująca z licznymi piaszczystymi skarpami, ale od czasu do czasu pojawiały się większe wysepki. Był zawsze dylemat, którą stronę wybrać, by nie wpłynąć w martwe zakole. Mapa Jury Wieluńskiej, kompletnie nie zgadzała się, nie można było określić lokalizacji na podstawie nawet dużego zakola. Miarą odległości stały się mosty, a w najbliższym czasie oczekiwaliśmy lewego dopływu LisWarty. W pewnym momencie dolina wyraźnie się rozszerzyła i wypłaszczyła, po lewej zupełnie niepozornie wlewały się wody całkiem sporej rzeki. Podpłynęliśmy ile się tylko da w stronę Liswarty, by poczuć jej wody i z odrzutową mocą dwóch nurtów rzek odpłynęliśmy. Od tego miejsca Warta jest wodną autostradą z dużą ilością wody ale z kiepskim prądem. Na betonowym cyplu (Wąsosz) spotykamy dwie dziewczyny, próbujemy coś zagadać, ale wystraszyły się i zwiały. Dzień powoli kończy się i zaczynamy wypatrywać jakiegoś fajnego miejsca na nocleg. Już po zachodzie niestety wpłynęliśmy w złą odnogę rzeki i czekała nas nieciekawa przenoska przez starą zaporę na młynie w Lelitach.
Za Lelitami przepływamy przez wysoki most kolejowy i zaraz za nim dobijamy na bardzo płaskawy brzeg coś w rodzaju starego zakola, gdzie rozbijamy obozowisko. Niestety nie rozpalamy ogniska bo drewna jak na lekarstwo i jeszcze całkiem blisko widać było jakieś domy. Próbuje łowić ryby na wędkę, ale idzie mi kiepsko i kładę się spać.
Dzień 3 Działoszyn –
Po przespanej nocy budzimy się przy ostrym porannym słońcu. Dyzio próbuje łowić ryby, ale bez skutku. Pompujemy nieszczelne dętki i spływamy. Zapowiada się upalny dzień. W Działoszynie walczymy z resztkami zapory młyna wodnego, ale raczej nam się to podoba bo w końcu coś się dzieje, a rzeka jest tam wartka. Dalej mamy remontowany most drogowy i tuż za nim na lewym brzegu cumujemy i robimy wypad do miasta po prowiant. Ładujemy jedzonko i odpływamy. Za Działoszynem woda jest bardzo zanieczyszczona i bardzo wolno płynie szeroką doliną, a przecież ktoś to nazwał Przełomem Działoszyńskim. Toczymy się powoli, a Ja z nudów łowię ryby, i udaje mi się złapać małego okonia. Na pokładzie zapanowała radość, od razu podniosło się morale. Od tego momentu wędka była wyrywana z ręki, każdy chciał coś złapać. Niestety nic się nie udawało. Monotonny odcinek połowicznie kończymy w Bobrownikach na prawym brzegu przed mostem. Ja odpoczywam na brzegu i pilnuję tratwy, a resztę namawiam na wycieczkę na G.Zelce. Po jakiejś godzinie wracają dosyć szczęśliwi. Na szczycie spotkali pewną wycieczkę i razem z nimi weszli do Jaskini Ewy. Jak już odpłynęliśmy to opowiadali tylko o jakiś młodych laskach z tej wycieczki, treści turystyczne specjalnie ich nie urzekły. Na prawym brzegu mijamy skałę Św.Genowefy - najfajniejszą i najbardziej jurajską skałkę na Jurze Wieluńskiej. Obserwujemy ją z brzegu, bo zbyt późno ją wypatrzyliśmy, a zarośnięty brzeg nie zachęcał do desantu. Ok. godz. 15 jemy obiad sporządzony na pokładzie. Jemy do syta same smaczne kąski zakupione jeszcze w Działoszynie, bo na kolację tylko jeden 30 cm. Okoń. Pod wieczór ok. 19 szukamy miejsca na nocleg, i znajdujemy tuż nad brzegiem w sosnowym lesie. Rozpalamy ognisko (drewna było pod dostatkiem, bo w tym miejscu była ścinka drzew) i Dyzio nasz kuchcik przyrządza rybkę w foli na żarze. Rybka była pyszna, a Dyziowi ręce śmierdziały już do końca spływu. W nocy komary gryzły niemiłosiernie.
Dzień 4
Budzi nas dość wcześnie ryk pił spalinowych, szybko się zwijamy bo kręcą się przy nas leśnicy. W ciszy odbijamy od brzegu i płyniemy, jest bardzo gorąco i parno, niebo jest zamglone. Wypłynęliśmy na czczo, a i specjalnie nie było co jeść. Z mapy wynikało że dobrym miejscem na postój i zakupy będzie najbliższa wioska czyli Załęcze Wielkie Po pewnym czasie z dziczy i ogromnych krzaków wyłonił się klimatyczny drewniany most, przy którym zacumowaliśmy. Tym razem wybrałem się osobiście na zakupy. Jak już wchodziłem do wioski czułem że będą kłopoty z prowiantem. Po drodze minąłem budkę telefoniczną z której nie udało mi się dodzwonić. W małym sklepiku ledwo kupuję chleb, bo był na zapisy, jakieś konserwy, wodę i napoje, same podstawowe artykuły bo zresztą innych nie było. Dostarczam jedzonko na most na którym jemy śniadanie. Jest wcześnie rano ale upał spory, najedzeni i weseli odpływamy
Płyniemy spokojnie od czasu do czasu zażywamy chłodzących kąpieli w czystej piaszczystej Warcie. Nie jest głęboko bo od brzegu do brzegu miejscami z 50 m. Z nudów, choć okolica bardzo piękna organizujemy zawody kto pierwszy dogoni tratwę. Wyglądało to tak że wskakiwaliśmy do wody a tratw płynęła sobie z nurtem, a my jak już się dobrze oddaliła goniliśmy ją kto pierwszy.
Mijamy Łuk Załęczański i dalej dopływamy do murowanego młyna z bystrzem przez który nie dało się przepłynąć. Czekała nas trudna przenoska. Jednak gdy już dopływaliśmy na prawym brzegu była sporawa grupa skąpo ubranych studentek jakiejś szkoły plastycznej. Trudno było się oprzeć i nie zobaczyć jak pięknie malują wzburzony nurt Warty. Piękne dziewczyny troszkę były zdziwione że ktoś od strony wody je najdzie, specjalnie nie miały ochoty na jakieś rozmowy i po chwili pojawiła się pani starsza i delikatnie nas wyprosiła z pleneru. Wycofaliśmy się do wody i rozmarzeni odpłynęliśmy.
Od Załęczy płynęliśmy bardzo sielankowo, piękna upalna pogoda, wspaniałe widoki na morenowe i wydmowe pagórki, urokliwe drewniane mostki. Właśnie dopływaliśmy do niewielkiego mostku mocno uszkodzonego, a może to była zapora drewnianego młyna po którym nie było śladu. Woda była wysoka i specjalnie nie było widać co kryje w głębi. Miejsce było dość wredne bo po wpłynięciu wyczuliśmy spore zawirowania. Gdy już nam się wydawało że mamy to za sobą nagle tratwa ostro zakręciła i szarpnął nas wsteczny prąd w górę rzeki. Przez chwilę było to zabawne i kręciliśmy się tak parę razy. Na bok nie było ucieczki bo wystawały wbite bale. W naturalny sposób pewnie nigdy byśmy się nie wydostali, pogoniłem załogę i ostro wzięli się za wiosła. Ze sporym trudem wyrwaliśmy się z cichego ale bardzo silnego prądu wstecznego i popłynęliśmy dalej. Następną przeszkodą, raczej na mapie tak to wyglądało był ogromny meander okalający pewnie jakąś wydmę. Warta płynie tam prawie po kole. Padła nawet propozycja by przenieś tratwę brzegiem. Jednak nie chciało się nam tego robić. Ostatni dzień obfitował w mosty, jazy, stare młyny itp. i właśnie na taki szeroki trafiliśmy za mostem w miejscowości Kamion. Mieliśmy doświadczenie ale nikt nie miał odwagi na 1,5m skok w kamienistą kipiel. Wybraliśmy płytsze miejsce przy brzegu i po rozpakowaniu bagaży i przeniesieniu na suchy brzeg, przerzuciliśmy tratwę z góry na dół. Troszkę to trwało i mocno nas opóźniło. Już nie mogliśmy się doczekać Krzeczowa, ale wcześniej czekał nas spokojny odcinek z wysokimi piaszczystymi skarpami. Za Krzeczowem woda była raz bardzo szeroka z wysepkami a raz wąska z licznymi konarami drzew i kłodami. Wycieczka dobiegała końca, jednak sporo emocji dostarczyły nam zrujnowane młyny gdzie dało się spłynąć choć kłębiło się groźnie, pełno głazów i betonowych konstrukcji. To był już ostatnie km na spływie i poszliśmy po całości i bez omijania ze sporą prędkością spłynęliśmy obijając się o mocno kamieniste dno. Na drugim młynie było podobnie ale spadek był dużo większy z lekki progiem na którym zsunąłem się do przodu, niewiele brakowało bym wypad przez dziób do wody .
Warta poniżej Krzeczowa płynie w krawędzistej dolinie stąd nazwa Przełom Krzeszowski. Sporo powalonych drzew bo odcinek do Drobnic dość zadrzewiony.
W Drobnicach do których docelowo płynęliśmy miałem starego kumpla z OLW i umówiony byłem że tratwę nam z brzegu zbierze ciągnikiem i przetrzyma w stodole. Z faktu że rzeka przez Drobnice nie płynie, było ryzyko że przepłyniemy za daleko. Miejsc charakterystycznych nie było, ciągle las i meander a robiło się już wieczór. Wysiadłem na brzeg i pobiegłem szukać tych Drobnic. Załoga dała sobie na luz i płynęła bez wioseł od prawej do lewej, łódka zrobiła swoje i walnięcie w konary nikogo nie ruszało. A ja na brzegu miałem okropne przejścia. Początkowo biegłem brzegiem bo tak gryzły komary i końskie muchy że nie dało się wytrzymać, przy tym parzyłem się różnymi zielskami. Po wyjściu z lasu na łąki i pola pojawiły się domy i zapewne były to Drobnice. Z załogą umówiłem się tak że jak już odnajdę wioskę i przypuszczalną drogę do rzeki to wbiję tam drąga i mają tam czekać. Niestety drągów jak na lekarstwo, rozebrałem się i na jednym z leżących w wodzie drzew przyczepiłem moją charakterystyczną koszulkę. Jeszcze nie dopłynęli a ja szybko w samych spodenkach pobiegłem do wioski szukać kumpla. Mieszkał na samym końcu wsi.
Gdy go odnalazłem, chwilę pogadaliśmy i odpaliliśmy robiony ciągnik typu Bombaj. Szutrowymi drogami w potężnym ryku zmierzaliśmy w stronę rzeki. Po kilkunastu minutach już grubo po zachodzie słońca docieramy do tratwy, szybko i brutalnie wrzucamy wyeksploatowaną jednostkę na przyczepkę. Gdy jechaliśmy od zachodu nadciągały czarne chmury i mocno się błyskało. Udało się nam zdążyć przed ulewną burzą i w przestronnym domku znajomego po obfitej kolacji troszkę pogawędziliśmy i poszliśmy spać. Z rana pojechaliśmy każdy w swoją stronę. Ja miesiąc później pojechałem osobówką zabrać tratwę, a poszczególne elementy spaliłem w domu.
Załączniki: |
Zamglony poranek przed Załęczem
10.jpg [ 49.13 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
Pod nie istniejącym obecnie drewnianym mostem w Załęczu
11.jpg [ 109 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
Na moście
12.jpg [ 82.98 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
W wodzie chłodniej
13.jpg [ 74.71 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
naprawa jednostki na wodzie
14.jpg [ 70.76 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
Własciwie to gdzie my jesteśmy
15.jpg [ 80.35 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
Pływam sobie na Łuku Załęczańskim
16.jpg [ 92.03 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
Jaz w Kamion
17.jpg [ 107.07 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
Troszkę powietrza zaszło
18.jpg [ 109.53 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
Mapka
19.jpg [ 205.49 KiB | Przeglądane 11260 razy ]
|
|